Dawno temu już, bo przed laty stu,
z górą stu,
pewien strażak miał huczny ślub,
kumple mosiężni w krąg,
a on miłej swej ślubuje
wierność aż po grób.
A zaś vis à vis wynajmował dom,
wiejski dom,
skromny muzyk pan Mendelssohn.
Strażak był złoty chłop,
mówi: „Proście tu muzyka,
podje se i on”.
Ach, co to był za ślub,
ach, co to był za ślub!
Dęta orkiestra grała
ile tchu,
wierzcie nam,
trąby tu,
tuby tam,
ach, szkoda słów!
Panie, panowie, był to
wspaniały ślub,
to był ślub!
Starszy strażak już, co na tubie grał,
tęgo grał,
uroczysty spicz wierszem miał,
zebrał za to moc braw
i nad kuflem fajansowym
dalej mężnie trwał.
„O gołąbeczko ma,
niech szczęście wiecznie trwa”.
Nawet pan Mendelssohn
musiał przyznać, że pan młody
głos miał niby dzwon.
Ach, co to był za ślub,
grzmiał koncert trąb i tub!
Wreszcie imć Mendelssohna
zimny pot
zrosił w lot,
a on sam
krzyknął: stop!
Podkasał frak
i na cześć młodej pary
sam zagrał tak...
Od tej chwili lat przeminęło sto,
z górą sto.
Wierzcie, to był ślub, że ho ho!
Został po nim ów marsz
imć Feliksa Mendelssohna
i wspomnienie to:
Ach, co to był za ślub,
ach, co to był za ślub!
Dęta orkiestra grała
ile tchu,
wierzcie nam,
trąby tu,
tuby tam,
ech, szkoda słów!
Panie, panowie, był to
wspaniały ślub,
to był ślub! [2]
W 1969 r.
Juliusz Loranc przestał być kierownikiem muzycznym zespołu
Alibabki. Nie dociekamy przyczyn, zadowolimy się informacją, że miał inną wizję. Jeśli mówi się, że na świecie era wokalno-instrumentalnych zespołów zaczęła się od ABBY (1974) to u nas początek tej epoce dała pięć lat wcześniej wizja Loranca, grupa
Quorum. Ogłoszono, przesłuchania i z dziesiątków osób wybrano siedmioro młodych ludzi. Wszyscy chłopcy musieli grać na instrumentach i śpiewać, dziewczęta tylko śpiewały. I wyglądały.
Loranc teatr swój widział ogromny. Piszę „teatr”, bo w zamyśle miało być tak: każde z członków zespołu jest niezależnym solistą, zdolnym do wykonywania wszelkich zadań wokalnych. Także chórków, duetów i czego tam jeszcze będzie trzeba. Quorum miało stanowić podwalinę pod większą całość. Tymczasem jednak, na powstawanie tej całości nie było pieniędzy. Firmowało grupę
Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, ale dawało tylko „pieczątkę”, Loranc finansował wszystko z własnej kieszeni i z dobrych kontaktów z branżą. Salę na próby udostępniał w Pałacu Młodzieży druh Andrzej Kieruzalski, za co Juliusz Loranc aranżował repertuar dla prowadzonej przez niego
Gawędy.
Już się wydawało, że przedsięwzięcie przerosło możliwości jego twórców, (choć byli przekonani o słuszności idei), a tu pierwsze zamówienie złożył Jerzy Gruza. Poprosił o nagranie czołówki do programu telewizyjnego „Kariera”. Motywem miał być utwór z musicalu „Hair” zatytułowany „Aquarius”. Nie słyszałem jeszcze w Polsce tak świetnie śpiewającego chórku, wspomina Julisz Loranc, a i na świecie niewiele takich było. Wtedy przekonałem się, że warto to ciągnąć.
Po trzech miesiącach prób przychodzi pierwsza poważna propozycja. Występ, przed (wtedy) europejskiej sławy zespołem, The Marmalade. Zaraz za nią następna. Nagranie „czwórki”. Trzeba było przygotować repertuar dla szerokiej publiczności.
Loranc, spiritus movens projektu, miał w zespole zdolnych muzyków. I choć sam jest nietęgim kompozytorem, wiedział, że danie szansy kolegom, poszerzy paletę repertuaru. Nie pchał się więc na pierwszy plan, z uwagą słuchał, co kto ma do zaproponowania. Z jednego tylko nie rezygnował, sam będzie aranżował wszystkie utwory, żeby zapewnić spoistość brzmienia.
Był w zespole Quorum basista Józek Sikorski, ze względu na obłe kształty zwany „Wielorybem”. Miły ten, lekko sepleniący grubasek miał predylekcję do jazzowych standardów. Komponował, jak to nazywa Loranc „jazziki”. Jeden z nich, szczególnie pobudził wyobraźnię kierownika muzycznego.
Zrobiłem z tego małą wodewilowo-kabaretową suitę, opowiada Loranc. Podzieliłem całość na głosy, ułożyłem scenariusz jakiejś historii opowiedzianej przy pomocy melodii i taki muzyczny, groteskowy obrazek, zaaranżowałem. Współpracowałem przez lata ze studenckimi kabaretami, z Hybryd znałem
Wojtka Młynarskiego i u niego zamówiłem tekst. Przyniósł go, a ja zaniemówiłem. Tekst był o jakimś odkrywaniu Ameryki, w każdym razie nie pasował do tego, co sobie wymyśliłem. Trzeba wiedzieć, że Młynarski jest bardzo drażliwy na punkcie swojej twórczości i powiedzenie mu wprost, że sknocił robotę, do rękoczynów może by nie doprowadziło, ale do zerwania współpracy na pewno. Trzeba było delikatnie. Zaprosiłem Wojtka na próbę, zespół wykonał całość jako taką wokalno-aktorską scenkę, markując słowa i wtedy Wojtek sam się zorientował, że jest nie tak. „Stary, trzeba było tak od razu mówić, to jest zupełnie inna sprawa”.
Tak powstała żartobliwa opowieść o tym jak to ślub pewnego strażaka, natchnął kompozytora nazwiskiem Mendelssohn do napisania marsza weselnego. Pięknie rozpisana na głosy solistów, z niezapomnianym „Ach gołąbeczko ma, niech szczęście wiecznie trwa”, który dyszkantem zaśpiewał sam kompozytor Józek „Wieloryb” Sikorski.
Urok piosenki docenił i sam Wojciech Młynarski. W książce
Dariusza Michalskiego
„Dookoła Wojtek”, powiada: Sposób nagrania przez Quorum także wpłynął na jego powodzenie. Bo powstał taki duży, głośny i znany przebój. Oni go znakomicie wymyślili i fajnie zrobili – i w studiu, i potem na scenie. To był najprawdziwszy szlagier i ja to wiedziałem; czułem to, kiedy go (po raz drugi) pisałem[3].