Kiedy rano jadę osiemnastką,
chociaż ciasno, chociaż tłok,
patrzę na kochane moje miasto,
które mnie zadziwia co krok.
Bo tu Marszałkowska i Trasa WZ,
Krakowskie Przedmieście
i tunel, i wnet...
Na prawo most, na lewo most,
a dołem Wisła płynie,
tu rośnie dom, tam rośnie dom
z godziny na godzinę.
Autobusy czerwienią migają,
zaglądają do okien tramwajom.
Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas
w Warszawie, najmilszym z miast.
Gdy po pracy z Pragi wracam pieszo,
mijam domów nowy rząd
i nad brzegiem staję, by nie spiesząc
na stolicę popatrzeć stąd.
Bo tam Stare Miasto podnosi się już,
różowy Mariensztat
uśmiecha się tuż...
Na prawo most, na lewo most,
a dołem Wisła płynie,
tu rośnie dom, tam rośnie dom
z godziny na godzinę.
A po Wiśle kajaki pływają,
robotnicy po pracy śpiewają.
Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas
w Warszawie, najmilszym z miast.
A w niedzielę, kiedy dzień się chyli,
widzę z mostu świateł blask,
gdy w dalekich oknach w jednej chwili
noc zapala tysiące gwiazd.
I patrzę na wodę, latarnie w niej drżą,
i śpiewam dziewczynie mej
piosenkę tę:
Na prawo most, na lewo most,
a dołem Wisła płynie,
tu rośnie dom, tam rośnie dom
z godziny na godzinę.
Autobusy czerwienią migają,
zaglądają do okien tramwajom.
Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas
w Warszawie, najmilszym z miast. [2], [3], [6]
Walczyk nadwiślański[3].
Od dwóch tygodni w godzinach szczytu pół Warszawy stoi. Powód, wyłączenie z ruchu mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Wściekłym kierowcom i pasażerom, przypomnę, że był czas, gdy otwarciu przeprawy poświęcono piosenkę, jeden z największych przebojów PRL-u, a w nim słowa: „...tu Marszałkowska, tu Trasa Wuzet, Krakowskie Przedmieście i tunel i wnet. Na prawo most, na lewo most, A dołem Wisła płynie”. Czy ktoś napisze nową po remoncie? Wątpię. No to zajmijmy się tą starą.
W 1947, albo nawet w 1948 r. poetka
Helena Kołaczkowska udała się wraz z mężem do Zakopanego. Towarzystwo było miłe, a czas taki, że chciało się zapomnieć o okropieństwach wojny. Jak się zaraz okaże, nie było to takie proste. Siedziałam ze znajomą w „Europejskiej” na Krupówkach, wspomina pani Helena, kiedy w pewnym momencie ona mówi: „Proszę się dyskretnie obejrzeć, tam siedzi Śmierć”. Spojrzałam w tym kierunku i zobaczyłam mężczyznę wychudzonego ponad miarę. Czaszka obciągnięta żółtawą skórą, usta w jakimś grymasie i płonące, czarne oczy. Jednocześnie było w nim coś poruszającego, jakaś nieprzeciętna wrażliwość, duchowość. „To musi być artysta”, pomyślałam.
Tego samego dnia po południu organizowano wycieczkę na Gronik. Kiedy już wszyscy usadowili się na pace ciężarówki, a samochód miał ruszać, ukazał się spóźniony pasażer. Okazał się nim być ów tajemniczy Człowiek-Śmierć. Czarny kapelusz z wielkim rondem, obszerny płaszcz, tylko potęgowały przedpołudniowe wrażenie. Kiedy towarzystwo dotarło na miejsce i podano herbatę, mąż pani Heleny zaproponował:
– Jest tu fortepian, zaśpiewaj może państwu kilka swoich piosenek.
Popis spotkał się z aplauzem słuchaczy, ale także z zainteresowaniem tajemniczego nieznajomego. Tak
Helena Kołaczkowska poznała
Alfreda Gradsteina. To był bardzo wykształcony człowiek, wspomina. Pochodził z Częstochowy, ukończył warszawskie konserwatorium, przed wojną ożenił się z Francuzką i wyjechał do Paryża. To w pewnym sensie uratowało mu życie. Jako Żyd ożeniony z Francuzką nie trafił do Oświęcimia, a do jakiegoś miejscowego obozu, gdzie żona nawet mogła go odwiedzać. Mimo to, kiedyśmy się poznali, był bardzo schorowany i musiał brać insulinę. Podczas tego pierwszego spotkania okazało się, że oboje mieszkamy w Warszawie, w związku z tym zaproponował, że nauczy mnie aranżowania moich utworów, tak żebym mogła samodzielnie je zapisywać.
Państwo umówili się, że po powrocie do stolicy zdzwonią się w sprawie spotkania. Miało się ono okazać brzemienne w skutkach. Jak można się spodziewać było bardzo miło,
Helena Kołaczkowska przyniosła parę swoich tekstów, gospodarz pochwalił, nawet zaproponował:
– A może byśmy tak razem coś napisali?
– Ale co?
I wtedy usiadł do fortepianu i zagrał parę dźwięków:
– No co ja mogę do tego napisać? – Odpowiedziała autorka. I rzuciła „na rybkę”: „Na prawo most, na lewo most”.
– Dobrze. Piszemy dalej.
Rozpoczął się niebywały wieczór. Dość powiedzieć, że praca trwała przez dwanaście godzin bez przerwy. Mąż pani Heleny i siostra kompozytora donosili kanapki oraz herbatę, aż gotowe były zwrotki wraz z refrenem. Całość tekstu została dokończona w ciągu kilku dni. Piosenka wydała się chwytliwa i na czasie. I wbrew późniejszym opiniom wcale nie propagandowa. Myśmy byli tak szczęśliwi, mówi pani Helena, że się Warszawa odbudowuje, że domy rosną, ż tu jest nowy dach, tu powstał nowy sklepik, tam odgruzowano jakąś ulicę i można przejść. Wy nie możecie sobie tego wyobrazić.
My może nie, ale ówcześni czytelnicy warszawskiej popołudniówki „Ekspresu Wieczornego” tak. W konkursie przyznali co prawda piosence trzecie miejsce, ale i tak „Na prawo most, na lewo most” przeszła do legendy. Warto przypomnieć, że jej pierwszą wykonawczynią była młodziutka
Alina Janowska. A potem posypały się różne wersje, najbardziej znana
Chóru Czejanda, ale także duetu
Rinn-Czyżewski,
Ireny Santor, Chóru Polskiego Radia z Danielą Ogłazą. W Związku Radzieckim doczekała się trzech różnych przekładów (nie mających wiele wspólnego z polskim tekstem), podobnie było z tłumaczeniem na angielski. To po prostu uroczy, stylowy walczyk. Mógł się podobać bez związku z mostami.
Teraz znów wywołuje westchnienie za wygodą przedostania się na drugi brzeg. A dołem Wisła płynie[4].