A kiedy już przyjdzie czas,
pełne po brzegi są kawiarenki.
Pod okna ich pełne gwiazd,
gdzieś w zakamarki wielkich miast ciągnie nas.
Kawiarenki, kawiarenki,
małe tak, że zaledwieś wszedł,
zniżasz głos aż po szept...
Mimochodem, kamień w wodę,
wpadnie coś bardzo wielkich spraw
w czarną toń małych kaw...
Kawiarenki, kawiarenki,
z cienia wpół i ze światła wpół
ty i ja, i nasz stół...
Za witrażem szklanych marzeń
ledwo świat poznajemy już,
choć jest tuż...
Miejsc w koło nas coraz mniej,
już dymi z okien złotym obłokiem...
I barman już woła: „Hej!”
Już kawiarenka rusza w rejs, wielki rejs!
Kawiarenki, kawiarenki,
stolik nasz w nieważkości lamp
krąży tu, krąży tam...
Filiżanki, białe płatki,
lecą wprost w kolorowy dym,
płyną w nim, giną w nim...
Pan i pani, zaszeptani.
Któż to wie, gdzie naprawdę są,
ona z nim i on z nią...
Kawiarenki, kawiarenki,
porwą gdzieś w siódme niebo aż
stolik nasz! [2]
Przypomnijmy. Przed Gwiazdką 1972 r.
Irena Jarocka dała się namówić na powrót z Paryża do Polski. Namawiającym był
Marian Zacharewicz, późniejszy mąż, na razie impresario piosenkarki z której chciał zrobić gwiazdę. Starania rozpoczął od kwerendy po najpopularniejszych twórcach przebojów. Był wśród nich
Andrzej Korzyński. Tak się jakoś zgadało, że mistrz owszem propozycje i to wcale atrakcyjne (
„Motylem jestem”) miał, ale nie miał czasu, żeby zająć się, ich produkcją, czyli zaaranżowaniem, doborem muzyków, dopilnowaniem nagrania.
– Masz tu telefon – miał powiedzieć, Wojtka Trzcińskiego, i dzwoń. On ma talent, jest młody i chętnie się tym wszystkim zajmie.
W ten sposób Marian Zacharewicz trafił do... studenta geografii, znanego głównie z ruchu studenckiego, ale już także „kręcącego się” przy Radiowym Studio Piosenki i Telewizyjnej Giełdzie Piosenki.
Przyjechali do mnie Marian z Ireną – wspomina kompozytor. Przywieźli nutki od Korzyńskiego prosząc o domknięcie dzieła. Nie ukrywam, że dość brutalnie wkroczyłem w przedstawioną mi materię. Najważniejsze, że gwiazda była zachwycona, ale i sam kompozytor nie miał nic przeciwko. Ba docenił moje kwalifikacje na zupełnie innym polu, otóż zaangażował mnie do Kolegium Muzycznego Polskiego Radia.
Co by nie mówić płyta okazała się sukcesem. Dzięki zabiegom Zacharewicza i Trzcińskiego udało się zdobyć... papier na okładki, co pozwoliło na jej wydanie w 600-tysięcznym nakładzie. Jednak największy, powiedzmy honorowy, sukces odniósł sam kompozytor. Od tytułu jednej z jego piosenek album nazwano „W cieniu dobrego drzewa”.
No to już wiedzą Państwo skąd w życiu Ireny Jarockiej wziął się Wojciech Trzciński. I zapewne bez trudu odgadują, że to on miał się zająć przygotowaniem następnego krążka.
No to trzeba było coś nowego napisać – wspomina. Usiadłem do fortepianu z następującymi założeniami: utwór ma mieć oryginalną linię melodyczną, prostotę harmonii, zrytmizowane canta, ale przede wszystkim chór. Dialog chóru z wokalistką. Cała siła tego numer polega na dialogu, że jest wokalistka, są odpowiedzi chóru. A tak, żeby skrócić opowiadanie chodziło mi o to, żeby napisać numer w stylu Demisa Russousa (sic! – A.Halber).
Kiedy melodia była gotowa i wiadomo, że rolę chóru pełnić będą
Alibabki (bez Alibabek nie byłoby tego numeru – Wojciech Trzciński) trzeba było postarać się o tekst.
Autorem tekstu do mojego pierwszego przeboju „Do końca świata” z repertuaru
Haliny Frąckowiak, był Jurek Klejny – mówi kompozytor. Uroczy gawędziarz, człowiek wielkiej kultury i nie mniejszego talentu. Miał wszakże jedną wadę. Był „bezterminowy”. Przyjmował zamówienia, po czym miesiącami trzeba było je od niego wyrywać. Zapraszał do siebie, częstował Starką (zawsze miał Starkę) bawił rozmową, a kiedy dochodziło do pytania o tekst, proponował jeszcze kieliszeczek i wreszcie odzywał się mniej więcej tak „wiesz mam już to gotowe, ale jeszcze nie jestem zadowolony, nie pokażę ci tego, bo po co psuć wrażenie”. To trwało tygodniami, ale dziś dochodzę do wniosku, że warto było czekać.
W każdym razie do tej melodii „pod Demisa Russousa” powstał tekst zatytułowany „Odpływają kawiarenki”. Do dość dramatycznej sytuacji doszło podczas nagrania utworu. Wspomina o tym Wojciech Trzciński, a tak opisuje to zdarzenie (w książce „Motylem jestem”) sama piosenkarka:
Gdy nagrywałam „Kawiarenki” zarejestrowano wszystkie instrumenty i chórki i nagle okazało się, że nie ma już miejsca na nagranie mojego wokalu, ale warunkiem było bezbłędne zaśpiewanie tej piosenki od początku, do końca... Zaśpiewałam więc tylko raz... I jak dotąd jest to najlepsze nagranie tego utworu.
Co by nie mówić. Opisana historia jest świadectwem wielkiego profesjonalizmu i świetnej dyspozycji Ireny Jarockiej.
Nie lubię tej piosenki – mówi Wojciech Trzciński. Na wiele lat przystawiono mi stempelek z napisem „To jest facet od Kawiarenek”, a ja przecież pisałem i inne moim zdaniem ciekawsze piosenki. Chociaż były i plusy. Okazało się, że komisja kwalifikująca utwory na Yamaha Pop Song Festival ’75, spośród 3000 propozycji wybrała do konkursu właśnie „Kawiarenki”. Miałem okazję poznać największych muzycznego świata z będącym wtedy na absolutnym topie Paulem Mouriatem. Irena zaśpiewała, pięknie po francusku (tekst zatytułowany „Le Petit Cafe” napisał, a jakże, Jerzy Klejny, dostarczywszy go w momencie, w którym zapowiadano odlot samolotu) otrzymała wyróżnienie, a ja długo musiałem pracować na to, żeby nie być „kompozytorem jednej piosenki”[1].