Osiemnaście mieć lat to nie grzech.
Umieć głośno się śmiać to nie grzech.
Nie możemy jak wy mówić światu na „ty”.
No i cześć! Dobrze jest! Nie przejmować się!
Nie mam forsy na gest,
Nie mam Fiata i też to nie grzech! No nie?
Co mi Fiat, co mi gest! Wolę taniec i śpiew,
no i cześć! Dobrze jest! To nie grzech!
Śpiewać chcę cały dzień, to nie grzech!
i całować się chcę, to nie grzech!
Dobrze jest młodym być kochać, marzyć i śnić
zawsze śmiać się na głos życiu prosto w nos.
Tańczyć chcę cały dzień, to nie grzech.
Wszystkim się cieszyć chcę, to nie grzech. No nie?
Dobrze jest kochać świat, osiemnaście mieć lat,
no i cześć! Dobrze jest! To nie grzech!
Osiemnaście mieć lat to nie grzech.
Wolną drogę do gwiazd to nie grzech.
Kto potrafi jak my mówić światu na „ty”.
No i cześć! Dobrze jest! Nie przechwalać się!
Radość jak kwiaty rwać, to nie grzech.
Umieć głośno się śmiać, to nie grzech. No nie?
Nieść piosenkę do gwiazd, osiemnaście mieć lat,
to nie grzech! To nie grzech! To nie grzech! [2]
Co mogą mieć wspólnego Krzysztof Sadowski i
Czerwono-Czarni? Rasowy polski jazzman i młodzieżowy zespół w którym byli i śpiewający Cygan
Michaj Burano i wykonawca kowbojskich piosenek
Toni Keczer. Czy istniała jakaś wspólna płaszczyzna dla tych dwóch odległych muzycznych światów? Otóż istniała i sprowadziła je nie tyle do rozmiarów mezaliansu, ile legalnego, choć krótkotrwałego związku, który wydał wcale udane „potomstwo”.
Owa „płaszczyzna” nazywała się
Roman Waschko. To był na początku lat sześćdziesiątych, obok
Franciszka Walickiego, jeden z zagorzałych propagatorów rock and rolla, ale przede wszystkim jazzu, w Polsce. Nic więc dziwnego, że znał Krzysztofa Sadowskiego, który od 1957 r. ze swoim zespołem Modern Combo, a potem z takimi muzykami jak
Zbigniew Namysłowski i
Michał Urbaniak skupionymi w Jazz Rockers, wyraźnie „mieszał” na jazzowej scenie. Piszę tak obszernie o „jazzowości” Krzysztofa Sadowskiego, bowiem to co nastąpiło w 1961 r. było tyleż zadziwiające co niespodziewane.
Oto bowiem w warszawskiej restauracji „Kongresowa”, tej w Pałacu Kultury z fontanną na środku parkietu, pojawili się Czerwono-Czarni. Był karnawał, a do tego występy zapowiadały się sensacyjnie. Po pierwsze to miała być premiera zawodowego rock and rolla w stolicy, po drugie zespół miał grać bez przerwy, przez trzy godziny (od 17-ej do 20-ej) co było ewenementem w ówczesnej „gastronomicznej” rozrywce. No i któregoś dnia…
Zadzwonił do mnie Roman Waschko, opowiada Krzysztof Sadowski. Prosi, błaga niemalże, żebym natychmiast przyjechał do „Kongresowej” na próbę, bowiem Czerwono-Czarni poszukują pianisty. Od dziś. Oczywiście, wzbraniałem się jak mogłem, choć trudno mi było odmawiać Waschce. Ten jednak przekonywał, że oni w większości grają bluesy, a ja jako jazzman nie powinienem „brzydzić się” tym gatunkiem i, że z pewnością dam sobie radę. Rzeczywiście nie obowiązywało jeszcze wtedy hasło Franciszka Walickiego „polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, toteż większość repertuaru to były właśnie utwory oparte na trzech akordach, czyli dla mnie łatwizna. Te wszystkie piosenki Elvisa, Chucka Berry, czy Jerry Lee Lewisa. Tego samego wieczoru zostałem członkiem Czerwono-Czarnych. Pamiętam tylko, że musiałam grać… cicho, bowiem fortepian zagłuszał inne instrumenty.
W sumie zespół bawił stołeczną publiczność przez trzy miesiące, po czym nie przedłużono mu umowy motywując to… zbyt dużą frekwencją (sic!). Po tym czasie grupa wyruszyła w trasę, a Sadowski musiał zostać w Warszawie i wrócił do swoich jazzowych obowiązków.
Niemniej nawiązane przyjaźnie miały się przydać w przyszłości. Czerwono-Czarni zmienili repertuar i skład, pojawiły się śpiewające dziewczyny
Karin Stanek i
Kasia Sobczyk i pierwsze przeboje pisane przez polskich twórców. W Polskim Radio zaś zaczęto nadawać audycję zatytułowaną „Piosenki od ręki”.
Pomysł polegał na tym – mówi Krzysztof Sadowski, że autorzy brali jakiś tytuł z porannej prasy i umieszczali go w tekstach. Te dostawali kompozytorzy (chyba nawet przypadkowo losowani) i na wieczór, a może nawet w trakcie audycji, piosenka była gotowa. Zgromadziło się spore grono twórców
Mateusz Święcicki,
Jerzy Abratowski,
Marek Sart, spółka
Choiński-
Gałkowski,
Andrzej Kudelski. I właśnie ten ostatni przypadł mi do pary przy piosence zatytułowanej „To nie grzech”. Usiadłem do fortepianu i chyba w ciągu nie więcej niż trzech minut napisałem melodię. Jakoś tak do dziś mi się wydaje, że wzorowałem się na amerykańskich standardach. No w każdym razie to musiała być prosta melodia, bowiem od razu była wykonywana i nie było czasu na długie próby. Pamiętam, że podczas pierwszej emisji akompaniowałem na fortepianie, ale kto był pierwszym wykonawcą tej piosenki? Dziś już nie odpowiem. W każdym razie Andrzej Kudelski mówi, że to jest materiał na szlagier, że szkoda tego na jednorazowe odtworzenie w radio (bo to były przecież piosenki „jednorazowego użytku” – przyp. red.) i żeby to nagrał ktoś popularny.
I wtedy, mimo, że Krzysztof Sadowski (w rozmowie z
Markiem Gaszyńskim) twierdził, że Środowisko jazzowe lekceważyło tę młodzież rock and rollową, uważaliśmy, że w sensie muzycznym są to amatorzy, a w tamtym czasie czyli w 1965 r. on sam był już prominentnym przedstawicielem tego środowiska, udał się do swoich dawnych kolegów z Czerwono-Czarnych, żeby zaproponować swoją piosenkę. Pasowała jak ulał do Kasi Sobczyk, dziewczęcej, pogodnej, popularnej już dzięki
O mnie się nie martw czy
Nie bądź taki Szybki Bill. No i teraz do zestawu młodzieżowych odzywek trafiała następna: „osiemnaście mieć lat, to nie grzech”[3].