Znamy się tylko z widzenia,
a jednak lubimy się trochę...
Przez ulicę szeroką, jak rzeka
zaglądamy sobie do okien, do okien.
Już wiem, że masz oczy niebieskie,
że lubisz wieczory i kwiaty,
a gdy czasem zanucisz piosenkę,
to twój głos pomaga mi marzyć... marzyć...
Marzenia jak ptaki szybują po niebie,
na pewno potrafisz wśród nich znaleźć siebie.
I wierzę, że kiedyś odgadniesz z tych marzeń,
że chciałbym się z tobą zobaczyć naprawdę.
Znamy się tylko z widzenia
i jedno o drugim nic nie wie...
Przez ulicę szeroką jak rzeka
uśmiechamy się czasem do siebie. [2], [5]
Wojciech Młynarski publicznie opowiadał o tym jak nie został milionerem. Odmówił bowiem młodemu kompozytorowi z Rzeszowa
Antoniemu Kopffowi napisania tekstu i odesłał go do „kolegi”. Tyle, że „kolega” i Kopff zostali twórcami megahitu lat siedemdziesiątych
Do zakochania jeden krok. Podobna przygoda przydarzyła się
Januszowi Kondratowiczowi, choć tu odmowa nastąpiła ze szlachetnych pobudek, chęci pomocy uzdolnionemu debiutantowi w wejściu na profesjonalny rynek, a że przy okazji powstał największy przebój
Trubadurów? Któż mógł to przewidzieć?
Przypomnijmy. W 1967 r. Ryszard Poznakowski, wtedy szef muzyczny Telewizyjnej Giełdy piosenki, za namową
Katarzyny Gaertner, udał się do Łodzi, by posłuchać „trzech świetnie śpiewających chłopaków”. W trakcie tego spotkania padły słowa, które
Krzysztof Krawczyk często przytacza „ Proszę panów, chciałbym być w tym zespole regularnym Trubadurem”, co biorąc pod uwagę dużą ilość spółgłoski „r”, a jak wiadomo Ryszard wymawia ją na modłę francuską, musiało zapaść w pamięć.
Trubadurzy byli wtedy zachwyceni Bitelsami – opowiada kompozytor. Wszyscy śpiewali i to na głosy. Potraktowałem więc nasz zespół jak typową grupę rewelersów. Zaśpiewałem basem, Krzysiek [Krawczyk] barytonem,
Sławek [Kowalewski], tenorem, a
Marian [Lichtman] takim jakby falsetem. Tak też aranżowałem piosenki i uważałem, że ta paleta głosów, to będzie nasz znak firmowy. No i, że włączymy się w zaczynający wtedy obowiązywać na świecie nurt inspirowany muzyką ludową. W naszym przypadku, wschodniosłowiańską. Z takimi założeniami zacząłem pracować nad repertuarem.
Poznakowski lubi komponować do gotowych tekstów. Poszukiwania zaczął od Janusza Kondratowicza. Panowie znali się jeszcze z czasów
Czerwono-Czarnych, mieli na koncie przeboje tej miary, co
Bądź dziewczyną z moich marzeń
Jacka Lecha, czy
Trzynastego
Kasi Sobczyk. Udał się więc nasz bohater do poety, opowiedział mu o swoim pomyśle i wkrótce otrzymał tekst, jak powiada „bieszczadzki”, a więc spełniający warunek „wschodniosłowiańskości”, z którego narodziła się piosenka
Krajobrazy, tyle, że sesja opiewała na dwa nagrania. Niestety Janusz Kondratowicz, nie miał niczego na podorędziu, za to wspierał pewnego początkującego polonistę, i to do niego odesłał Poznakowskiego.
Mój znajomy z Państwowego Wydawnictwa Muzycznego, sam zresztą kompozytor Jerzy Mart, miał syna – opowiada poeta. Zagadnął mnie kiedyś czy bym mu nie pomógł. Postanowiłem spróbować, tym bardziej, że młody Mart, choć nieco ode mnie młodszy był tak jak ja polonistą, a poza tym lubiłem i szanowałem jego ojca. No i kiedy pojawił się Rysiek z prośbą, a ja nie miałem czasu, postanowiłem wypróbować co mój podopieczny potrafi. Jak radzi sobie z frazą, metaforą.
Jak sobie poradził? Wystarczy posłuchać „Znamy się tylko z widzenia”. Zresztą, o tym, że próba wypadła pomyślnie niech świadczą liczne napisane później przez spółkę Kondratowicz-Głogowski (taki pseudonim przybrał
Jerzy Mart [Martin] junior) piosenki.
To, co mi przyniósł miało taką zaletę, że stopa rytmiczna wiersza pozwalała od razu skomponować muzykę. Ja jej tak właściwie nie pisałem, ona się sama „wzięła i napisała” – mówi kompozytor.
Piosenka szturmem zdobyła wszelkie plebiscyty popularności i w 1968 r. Trubadurzy zostali zaproszeni do Opola. Tam wystąpili szokując publiczność… nietypowymi instrumentami. A było tak:
Kiedy zostałem „regularnym Trubadurem” – opowiada Poznakowski, chłopcy nie za bardzo mieli na czym grać, ale ja poznałem przy okazji jakiegoś występu dyrektora Muzeum Instrumentów Lutniczych w Lubinie. Była tam także fabryka, produkująca między innymi gitary elektryczne. Nazywały się „Defil”. Pojechaliśmy więc do tego Lubina, żeby może kupić coś po promocyjnych cenach, albo wydobyć jakieś prototypy, czy coś takiego. Kiedy załatwiliśmy sprawę, dyrektor zaprosił nas do siebie i z dumą pokazywał ekspozycję, na której przedstawiono różnorakie instrumenty strunowe. Wśród nich były gigantyczna bałałajka basowa i normalna bałałajka. Powiedziałem mu „wypożycz nam te instrumenty, po pierwsze pasują do naszego wschodniosłowiańskiego stylu, po drugie wystąpimy z nimi w Opolu”. Dyrektor się zgodził, poprosił tylko o pokwitowanie.
Uprzejmie donoszę, że gdyby ktoś to pokwitowanie odnalazł, to basowa bałałajka jest w rękach Sławomira Kowalewskiego. Chyba w dobrym stanie, skoro artysta, jeśli występuje w Łodzi (dalsze trasy wymagają specjalnego transportu, bo instrument spory) chętnie na niej gra[3].